Port Douglas - to będzie nasza baza wypadowa - nasza, bowiem moim towarzyszem podróży jest mój kuzyn Stefan, który będzie też operatorem kamery (bedzie krecil film, ktory moze kiedys uda mi sie posklejac). Wczoraj pozegnalismy Sydney i polecielismy na polnocnowschodnie wybrzeze Australii. Pierwszy dzień w Port Douglas spędziliśmy na wałęsaniu się po miasteczku i opracowywaniu strategii na nadchodzące dni. Małe miasteczko, wiekszosc starej zabudowy zostala zniszczona przez cyklon 1911. Slynne jest z tego, ze w 1887 roku powieszono tu kobietę (przyjamniej podkreślają to kilka razy w przewodniku). Pierwszy i ostatni raz w stanie Queensland. Oskarzono ja o morderstwo meza, i razem z kochankiem zawisla na szubienicy. Ciekawe, ze tuz przed wykonaniem egzekucji jej wspolnik krzyknal: to ja oddalem strzal! - jednak na takie oswiadczenie bylo juz za pozno, a Ellen Thomson, bo tak sie wlasnie nazywala ta slawetna kobieta, przeszla do historii.
Nota bene Ellen byla Irlandka i przybyla do Port Douglas w 1858 roku. I zeby chyba oddac uklon dla pierwszych osadnikow w Port Douglas mozna tez znalezc pub irlandzki! NIe omieszkałem tedy zbadać go i posilić się tam tradycyjnym irlandzkim wrapem z kurczakiem w sosie chili i pinta Guinnesa. Nie ma co, ten ostatni też był tak tradycyjny jak wrap. Ach! najlepsze Guinnesy można chyba tylko dostać w Irlandii.
Tak w ogóle to rejony Port Douglas to miejsce gdzie kapitan Cook rozwalil nieco swoj slynny okret Endeavour, klucząc pomiędzy rafami koralowymi. Półwysep do którego przybił po trudach slalomu nazwał problemowym - stąd Cape Tribulation (kole 1770).
Wracając do hostelu gdzie spaliśmy przeszliśmy kawałek śliczną 4milową plażą - wody oceanu delikatnie wylewały się na srebrny w blasku księzyca piasek. Tylko wydzielony niebieskimi nadmuchiwanymi rurami kawałek oceanu szpecił nieco ten widok - do rur była przyczepiona siatka i tylko w obrębie w ten sposób zabezpieczonego czworoboku można było się kąpać - dookoła w mrocznych wodach czaiły się groźne meduzy...
W nocy przyszła gwałtowna burza i lało straszliwie i grzmiało przeraźliwie.
Na marginesie, w drodze na lotnisko dowiedziałem się jeszcze więcej o zagrożeniach jakie czyhać będą na nas w dziewiczych rejonach Port Douglas gdzie przyjdzie nam spędzić conajmniej pięć dni. Na pierwszy ogień pająki, węże i cassowary - sandały raczej należy schować i ubrać adidasy. W buszu można łatwo o wypadek, a i lepiej się w ogóle będzie chodziło. W dobrych butach też się szybciej będzie biegało uciekając przed szarżującym cassowarem albo krokodylem. Te ostatnie są oczywiście niezwykle groźne, sięgać rozmiarami mogą 7 metrów i dużo nieostrożonych turystów pada ich ofiarą. Kąpanie się w rzece jest delikatnie mówiąc - nie polecane. Przebywanie w pobliżu też. Podobnie kąpanie się w oceanie jest dalece niewskazane, bo ogromne meduzy podpływają pod brzeg i potrafią śmiertelnie porazić. Czy ktoś wspominał coś o raju? Kangurom też się oberwało: takie przyjazne, które z natury wyglądają na poskromione i łagodne zwierzątka są niezwykle groźne - potrafią wczepić się swoimi pazurami w bark ofiary przytrzymując ją w ten sposób, dalej opierając się na swoim ogonie uderzają z całej siły swoimi skocznymi nogami w klatkę piersową. Nie muszę tłumaczyć, że niewiele potrzeba żeby połamać żebra. Teraz zastanawiam się, co też mogą człowiekowi okropnego zrobić misie koala...
3 komentarze:
A nie napisałeś co fajnego mogą zrobić Ci kazuary ;)
http://wroclaw.naszemiasto.pl/wroclawskie_zoo/specjalna_artykul/653003.html
:) na razie zadnego jeszcze nie spotkalem, ale ze Stefanem wypatrujemy krazac w tej chwili po Atherton Tablelands.
Btw. heh, znowu leje za oknem, tym razem niezla burza. A czlowiek uciekl z Irlandii przed czyms takim :)
oh Gosh, forget about guinness , go for foster's!!!!
fi
Prześlij komentarz