20 mar 2009

19 XII, Eungella National Park



Rankiem wczesnym opuściliśmy Airlie Beach i skierowaliśmy się na dalej na południe, w kierunku Rockhampton, miasta leżącego na zwrotniku Koziorożca. Ale nim tam dotarliśmy chcieliśmy zobaczyć leżący na zachód od głównej drogi Eungella National Park, słynny z przepięknych uroczysk, Doliny Pionierów i dziobaków. Można rzec, że tym razem postanowiliśmy zająć się tropieniem tych stworzeń, które jednak nie bywają szczególnie niebezpieczne, bo już z natury wyglądają na poskromione. Wysoko, za małym miasteczkiem Eungella miała być rzeczka w której żyją sobie te małe stworzenia.





Odbiliśmy tedy na zachód i zaczęliśmy przedzierać się wąskimi, krętymi drogami wśród wzgórz zielonych i eukaliptusowych lasów by dotrzeć do Pioneer Valley. To przepiekna dolina z miasteczkiem Finch Hatton w centrum, i miasteczkiem Eungella na przełęczy. Na początek garść historii: do Doliny osadnicy przybyli około 1860 roku i powoli acz systematycznie zaczęli czynić sobie ziemię poddaną. Zaczęto uprawiać trzcinę cukrową i rozwijać przemysł mleczny. Na licznych zdjęciach, które umieszczono w punktach widokowych można było oglądać zmiany jakie zachodziły w Dolinie - od początków z gęstymi lasami eukaliptusowymi do dnia dzisiejszego z polami, zabudową - piętnem cywilizacji.



Jeden z mieszkańców Doliny  widząc nieuchronny postęp cywilizacyjny i dostrzegając piękno tych rejonów postanowił przynajmniej część uratować przed krowami dojnymi i trzciną cukrową. Po wytężonych wysiłkach niejakiego Johna Muir - Eungella National Park został założony w 1936. Żeby podziwiać przepiękne jego zakątki należy wjechać wspinającą się stromo krętą drogą na przełęcz, dotrzeć do miasteczka Eungella i stamtąd oglądać widok na Dolinę i ruszać w dzikie rejony Parku.

Pozachwycawszy się więc widokami pojechaliśmy w dzikie rejony – konkretnie poszukać dziobaków. Niepodoal Eungelli przepływa rzeczka Broken River, w której rankami albo wieczorami można zobaczyć dziobaki. Myśmy tam przyjechali o 14tej, więc szanse były nikłe. Niemniej wziąłem swój aparat i cierpliwie czekałem w zakątku. Kiedy Stefan gonił gdzieś z kamerą indyki buszowe (całkiem skutecznie zresztą), mnie się udało wypatrzeć szczęśliwie dziobaka!









Dzień, pomimo że pochmurny stawał się coraz piękniejszy. Mając zdjęcia dzikich zwierząt i ślicznych widoków pojechaliśmy z powrotem, przez Finch Hatton do uroczyska, do Finch Hatton Gorge. Zaparkowaliśmy samochód na obleganym przez amatorów kąpieli parkingu i poszliśmy wąską ścieżką w głąb buszu szukać wodospadów. Busz śliczny, mało ludzi, coraz mniej... w końcu udało nam się dotrzeć do bardzo kamienistej rzeki, gdzie można było sobie usiąść i odpocząć na jednym z wielkich głazów. Kiedy Stefan wspinał się w górę rzeki, ja usiadłem na kamieniu i wsłuchiwać się zacząłem w otaczającą przestrzeń. Cicho szemrzący strumyk pośród głazów, czasem odezwał się jakiś ptak, czasem ważka zatrzepotała skrzydłami. Cykady, palmy, drzewa eukapliptusowe, gumowce... Wszystko to pewnie tak samo wyglądało setki lat temu, nim przybyli tu biali. To miejsce miało niesamowity urok!














Było nam doprawy smutno opuszczać to miejsce. Trochę zamarudziliśmy nad oczkiem wodnym z wodospadem, poleniuchowaliśmy na kamieniach, i dopiero koło 16tej powoli poturlaliśmy się samochodem w kierunku Rockhampton. Ja rozcierałem palca po tym jak zdradziecko ukąsiła mnie bardzo agresywna, krwiożercza mrówka gigantka (mam nagranie z tego wydarzenia, dodam, że z tego co pamiętam, utraciłem dużo krwi... ale już mi lepiej). Po drodze przemierzaliśmy równiny pokryte trzciną cukrową, gdzie co jakiś czas szyny kolejki cukrowej przecinały jezdnię. Na szczęście to nie był sezon zbiorów, więc nie trzeba było specjalnie uważać na ciuchcie. Do naszego celu podróży dotarliśmy późnym wieczorem.

Zatrzymaliśmy się w hotelu Ascot, według Lonely Planet, słynnego z niepowtarzalnej atmosfery kreowanej przez panią domu, Mrs Robbie.... którą mieliśmy okazję zresztą poznać. Przyszła, kiedy okazało się, że udało nam się zniszczyć kontakty w naszym pokoju (chyba przeciążyliśmy je ilością wtyczek…). Wysiadł więc klimatyzator i zaczął się dramat – bo zrobiło się bardzo parno w pokoju. Okablowaliśmy więc przedłużaczami prawie całą długość hostelu, żeby dostać się wtyczką do działającego kontaktu w ścianie. Kiedy w końcu sobie z tym poradziliśmy, przybyła nam na odsiecz (i hostelowi też) właśnie ‘mama’ Robbie. Pośmialiśmy się, pogadaliśmy, mama coś przełączyła w skrzynce z korkami i wszystko wróciło do normy.

Następnego dnia mieliśmy spędzić dzień w trasie, pędzić w kierunku Rainbow Beach, by stamtąd uderzyć na Fraser Island. Ale niespodziewanie zyskaliśmy nowego pasażera...

8 mar 2009

18 XII Whitsunday Islands




Whitsunday Island

 

Z samego rana zostaliśmy zabrani z naszego hostelu do portu i zaokrętowaliśmy się na łódź motorową. Dzień był śliczny - niebo błękitne, słońce wysoko, woda w oceanie turkusowa, błękitna i czasem granatowa. W sam raz na śmiganie łodzią po wodach archipelagu i wizytowanie zatoczek, plaż i nurkowanie. Na łodzi było nas około 14 osób, oczywiście kilkoro Niemców, Włosi i Australijczycy. Sternikiem był Szwed.









Zostawiając sobą spienioną wodę, mijając po drodze skaczące z wody tuńczyki, i szukające łatwego łupu delfiny mknęliśmy w kierunku Hyes Island gdzie mieliśmy nurkować w rafie. Wymijaliśmy żaglowce, i katamarany. Próbowaliśmy robić zdjęcia płynacym ogromnym żółwiom morskim. Do tego słońce, zapach morskiej wody i wiatr we włosach.

Nurkowanie w jednej z zatoczek Hyes Island było ostatnim spojrzeniem na rafe koralową. Nie było tak spektakularne jak wyprawa z HABĄ w pierwszym dniu pobytu w Port Douglas, ale cały czas oglądanie tych żyjących rybich miast z stworzeniami chowającymi się w dziwacznych strukturach wprawia w pozytywne osłupienie.









 

Po nurkowaniu pomknęliśmy na słynną Whitsunday Beach. Ogromna, długa, bielutka plaża, którą obmywają lazurowe wody przyciąga jak magnes wszystkich, którzy pływają po archipelagu. Tu można wypocząć i prawdziwie zrelaksować się.. no prawie, poza tym, że nie było nigdzie budki z drinkami :) Część ludzi przypłynęła na plaże, część przyleciała samolotami albo helikopterem. Co mnie najbardziej zaskoczyło to fakt, że właściwie to na Whitsunday Island jest tylko jedna taka plaża, która wygląda tak przepięknie. I właśnie ona jest pokazywana na widokówkach – tymczasem reszta plaz jest po prostu brunatna ;) Wydawało mi się początkowo, że archipelag w takim razie są z lekka przereklamowany, ale po głębszym namyśle stwierdziłem, ze przecież jedna plaża nie znaczy wiele, czy mało. Wyspy jako takie są bardzo atrakcyjne, z drzewami eukaliptusowymi, z żaglowcami i pływającymi od jednej przystani do drugiej, plaże bez wszędobylskich palm tak charakterystycznych dla wysp mórz południowych. Stanowią o australijskim charakterze archipelagu. I bardzo dobrze.









Na tej bielutkiej plaży zjedliśmy lunch razem z jedna gupią mewą która mi ukradła nóżkę kurczaka z talerza. Jej akcja to była błyskawiczna: na chwilę straciłem zainteresowanie moim talerzem z jedzeniem otwierając puszkę z lemoniadą i ten moment wykorzystała czające się ptaszysko :) Potem widziałem jak obtoczyła nóżkę w piasku - i mam nadzieję, że się udławiła tą panierką! W każdym razie coś było na rzeczy, bo jak skończyła wcinać nóżkę to fruwała wokoło skrzecząc - może piaseczek zaszkodził?

 

Odpłynęliśmy z tego rajskiego miejsca w kierunku cichej zatoczki gdzie oglądaliśmy jaskinie ze starymi malowidłami wykonanymi przez Aborygenów. Kiedyś ten rejon był przez nich zaludniony, kiedyś wyspy były wierzchołkami gór, pośród których Aborygeni polowali na zwierzęta i zbierali owoce. Dziesiątki tysięcy lat później poziom mórz się podniósł i zalał doliny. Aborygeni przestawili swój tryb życia na wodny i odtąd polowali na żółwie i ryby. Dla Aborygenów życie tu nie było łatwe bo pożywienia nie było za wiele. Ale dopiero pojawienie się białych doprowadziło, że byli zmuszeni opuścić te rejony. Dziś tylko nieliczne miejsca, taki właśnie jak jaskinia z malowidłami przypominają o dawnych mieszkańcach...

 






Do Airlie Beach wróciliśmy późnym popołudniem. Poszwędaliśmy się nieco po miasteczku, a szczególnie po parku nad zatoką. Nie zapomnę tego popołudnia, park, mały staw pośrodku, ludzie opalający się, czytający książki pod palmami, czy urządzający sobie świąteczne pikniki w czapeczkach mikołajkowych. Jakby czas spowolnił i wszystkie sprawy za którymi goni się w takim deszczowym Dublinie nagle przestawały być ważne, istotne, naglące... zupełnie inna planeta.

 






Wieczór był ciepły i cichy. Nazajutrz mieliśmy pognać do Eungella National Park i stawić czoła groźnym, agresywnym mrówkom...


2 lut 2009

17 XII - Airlie Beach






Nad rankiem pozegnalismy Magnetic Island, zostawiając za sobą koale, chrapiącego Australijczyka, instalacje wojskowe, śliczne plaże i tłuste, wiecznie nienażarte muszyska. Znów byliśmy w drodze, ale tym razem naszym celem nie były żadne krwiożercze, agresywne bestie, ale rajskie plaże wysp Whitsunday. Na zdjęciach archipelag ten prezentował się znakomicie, notka w moim przewodniku głosiła, że jest to mekka znużonych pracą Australijczyków - prześliczne wysepki z błękitną wodą, delfinami, żółwiami i milionami ślicznych muszelek na piasku. Pomyślałem sobie, że wreszcie odpoczniemy od trudów podróżowania.
Znowu na Bruce Hwy pędziliśmy na południe, z monotonnym krajobrazem za oknem, pustkowia z nielicznymi drzewami eukaliptusa, w tle góry. Coraz bardziej roślinność traciła soczystą zieleń, jaka była urzekała nas w takich miejscach jak Mission Beach czy Cape Tribulation. Nie byliśmy jednak niewrażliwi na atrakcje jakie serwował nam ten dość surowy krajobraz (surowy w porównaniu do poprzednich miejsc) - jeśli tylko pozwalał czas skręcaliśmy w nieodległe atrakcje turystyczne, które mieliśmy okazje po drodze mijać. Jednym z nich była samotnie stojąca góra z punktem widokowym, na który prowadziła asfaltowa droga. Wjechaliśmy by rozejrzeć się dookoła. Na szczycie była mała altanka z pamiątkową tablicą. Pustkowie, samotna góra i tajemniczy obywatel, któremu lokalna społeczność była za coś wdzięczna.







Zatrzymaliśmy się też w Bowen, miejscowości w której kręcono film Australia, w nadzieji że zobaczymy jakieś elemetny, atrakcje z filmu. NIestety, nie było żadnych wskazówek, że tu czy tam stali Nicole Kidman czy Hugh Jackman. Pooglądaliśmy pustą plażę z siatką przeciw meduzom i ruszyliśmy dalej.
Do Airlie Beach dotarliśmy po południu, zameldowaliśmy się w youth hostel, zabukowaliśmy wycieczkę po Whitsunday Islands i jeszcze starczyło czasu na bushwalk po parku Conway. Poszliśmy żeby ze wzgórza zobaczyć panoramę na archipelag. W sumie opcjonalnie można się było pobłąkać po miasteczku, które pełno było młodych ludzi, knajpek ale bushwalking ma coś w sobie. Las jest diametralnie inny od tych nam znanych, mniej gęsty, z ogromnymi paprociami albo dużymi kępami traw. Do tego czasem się odezwie Kukabaroo, albo jakiś inny, tajemniczy ptak z niesamowitym trelem. Czasem przebiegnie bush turkey. Jednego z nich mieliśmy okazję zobaczyć na naszym szlaku - powoli zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że jakiś głupi indyk podąża chyba naszym szlakiem. Jak tylko chciałem mu zrobić zdjęcie - gdacząc uciekł w dzikie knieje...






Na szczycie Mount Rooper był taras widokowy, z panoramą na archipelag. To był też jeden z takich dobrych momentów wyprawy.









Wycieczka zabrała nam jakieś dwie i półgodziny, ale było warto. Wracaliśmy o zmroku z postanowieniem że może przyjdziemy tu na wschód słońca. Plan ten jednak wziął w łeb, bo z jednej strony za późno położyliśmy się spać, a z drugiej nie udało mi się odszukać informacji o której będzie wschód słońca.
Cywilizacja jakiej doświadczyliśmy w Airlie Beach ma swoje dobre strony, miasteczko tętniło życiem, kilkanaście pubów było zapełnionych ludźmi, można było usiąść i przygotować się do czekającej nas przygody dnia następnego.




29 sty 2009

16 XII Magnetic Island


Zawiedzeni nieudanym polowaniem na kazuary, postanowiliśmy zapolować na inne, mniej agresywne i daleko bardziej powolne bestie. W przewodniku moim znalazłem informacje, że na tajemniczej Magnetic Island leżącej nieopodal Townsville można spotkać dziko żyjące koala. Nie namyślając się długo, postanowiliśmy ruszyć tropem tychże, mając nadzieje, że niechybnie wytropimy jakieś, bo przecież wyspa duża nie jest i koala nie będą mogły się długo chować ani gdzie uciec przecież!
Magnetic Island nazwę swoją zawdzięcza (jak i wiele rejonów na Wschodnim Wybrzeżu) swobodnej twórczości James'a Cooka. Kapitan płynął sobie swoim okrętem i w pewnym momencie zauważył, że jego kompas zaczyna wariować w pobliżu tajemniczej wyspy. Postanowił więc nazwać wyspę Magnetyczną. Dlaczego jednak te dziwne anomalie miały miejsce i czy dzisiaj jeszcze można je doświadczyć - tego przewodnik już nie zdradził.

Na wyspę przybyliśmy późnym wieczorem zmęczeni ściganiem kazuarów i trafiliśmy do taniego hostelu. W pokoju, który dostaliśmy mieszkał gruby australijczyk, który na nasz widok uprzejmie zaczął pakować swoją stertę brudnych ubrań do torby. To jednak nie zabiło zapachu jaki unosił się ze sterty... Ale nie to było najgorsze, prawdziwy horror czekał nas w nocy - wtedy bowiem gruby australijczyk zaczął chrapać. Wolne, mozolne, ale rytmiczne chrrRRRRRRRRRR R R R R .... - ojojojooojojoooojoj było prawdziwą torturą, szczególnie dla Stefana, który spał na dole łóżka piętrowego :) ale wcześniej zdążyliśmy usłyszeć historie o strasznej burzy i piorunach, które biły w ziemię pare metrów od ludzi. Burza, której doświadczyliśmy w Innisfail miała swoje epicentrum nad Magnetic Island i Townsville.

Magnetic Island słynne jest z kilku rzeczy: poza koalami siedzącymi na drzewach można znaleźć tu prześliczne plaże oraz instalacje wojskowe z okresu II wojny światowej. Co prawda Amerykanie zdążyli już działa i inny ciężki sprzęt zabrać, to jednak cały czas bunkry i betonowe fundamenty straszą na czubkach wzgórz pośród zieleni drzew eukaliptusowych. Na jednej z tabliczek informacyjnych napisano, że jakże dziwne musiało być życie personelu wojskowego tej placówki - z jednej strony okrucieństwo wojny, z drugiej rajska wyspa. Myślę, że ktoś zapomniał oddać honory ogromnym muchom, które kąsały nas niemiłosiernie. Rajska wyspa - może - ale muchy były zdecydowanie piekielne. Dziesiątkowanie ich ręką nie robiło wrażenia na pozostałych tysiącach atakujących nasze nogi.








Wędrując przez wyspę, oganiając się od much i podziwiając rajskie widoki, nie traciliśmy z oczu naszego celu jaki nas przywiódł na wyspę. Tropieniem zajmowaliśmy się cały dzień, ale dopiero pod koniec udało nam się zlokalizować koalę. Siedział na drzewie i powoli się budził. Najbliższą gałąź z eukaliptusem miał pare metrów od siebie. Stefan musiał zareagować - temu biednemu zwierzęciu trzeba było pomóc!




Zadowoleni z naszych łowów pożegnaliśmy się nad ranem z Magnetic Island (uprzednio zmieniliśmy jednak hostel na inny) i kierowaliśmy się tym razem na Whitsunday Island, cudny archipelag wysepek z białymi jak pranie w Arielu plażami.


Townsville o zmroku. Widok z Magnetic Island (foto: Stefan)

25 sty 2009

Cassowaries!



Kazuary!

Z drogi na Tully skręciliśmy w wąską szosę w dziewicze i niebezpieczne rejony Mission Beach. Kręte drogi, kangury skaczące po łąkach, słońce na błękitnym niebie, a w końcu las tropikalny pełny gąszczy i niebezpiecznych stworzeń. I my w samochodzie pędzący prosto w ramiona niebywałej przygody, w której mało kto miał ochotę i odwagę się pchać! (nie że jadąc przez Mission Beach zamiast pedzic Bruce Hwy nadkładało się extra 60 km drogi do Townsville). Zanim przejdę dalej by opowiedzieć mrożące krew w żyłach tropienie kazuara dobrze byloby zeby przypomniec sobie z czym tak naprawde bedziemy miec do czynienia. Za Wikipedia podaje:

Kazuary (kazuarowate) (Casuariidae Kaup, 1847) - rodzina ptaków z rzędu kazuarowych. Obejmuje 3 gatunki lądowe, nielotne, zamieszkujące Nową Gwineę i północno-wschodnią Australię, a także wyspy leżące pomiędzy nimi. Ptaki te charakteryzują się znacznymi rozmiarami, ciemnym (czarnym) ubarwieniem, krępą budową, uwstecznieniem skrzydeł i kostną naroślą na czaszce w kształcie hełmu. Nogi masywne, z trzema palcami, przy czym środkowy zaopatrzony jest w potężny pazur. Jest groźną bronią. Może rzucić człowieka na ziemie i rozszarpać. Odżywiają się pokarmem roślinnym i małymi zwierzętami. Samice są większe i jaśniej ubarwione. Jako jedne z nielicznych ptaków posiadają genitalia takie jak u ssaków i niektórych gadów. Zwierzęta te prowadzą samotniczy tryb życia, aktywnie bronią swego terytorium.

(nie wiem o co chodzi z tym wątkiem o genitaliach...)

Świadomi niebezpieczeństwa zatrzymaliśmy samochód w małej zatoczce przy drodze, gdzie zaczynał się szlak prowadzący w gąszcz lasu tropikalnego. I ruszyliśmy tropić kazura. Stefan na przodzie, wytrawny myśliwy, sprawdzał tropy na swoim GPSie.


Stefan wytrwale tropi kazuary (gps, komórka i kamera)

Ja wsłuchiwałem się w każdy szelest dobywający się z gąszczy, jeden z 40tu kazuarow zyjacych na tym ogromnym terenie mogl czaic sie w poblizu! Te stwory są zwłaszcza niebezpieczne kiedy idą na spacer z małymi. Z tablic informacyjnych wyczytaliśmy, że w przypadku niespodziewanego spotkania z kazuarem nie należy wykonywać gwałtownych ruchów, nie uciekać rozpaczliwie, ale powoli cofać się uśmiechając się do stworzenia, po drodze znajdując jakąś dużą gałąź do ewentualnej obrony.
Niestety, zamiast kazuarów spotkalismy dwoch Niemcow idacych dziarsko ścieżką z recznikami kapac sie w rzece i rodzine z dwojka rozbrykanych dzieci wracajacych stamtąd właśnie. Czyżby lekceważyli niebezpieczeństwo?
Po godzinie marszu w wilgotnym, gorącym tropikalnym lesie w którym żar lał się z nieba też lekceważyliśmy zagrożenie. Jedyne co nam się udało wypatrzeć to głupiego indyka buszowego (bush turkey). Biega to to po lesie, czegoś szuka w ziemi, gdacze do siebie i jest tego w Queensland pełno. Wielkości kurczaka, ale zdecydowanie glupsze. Poza tym kilkanaście pająków, troche komarów, jakieś żółwie w rzece, kilka much i obrzydliwego robala wielkości dłoni siedzącego na drzewie. Ani śladu kazuara. Nawet późniejsze tropienie z okna samochodu też nie przyniosło efektu. Rozczarowani z wolna opuszczaliśmy rejony Mission Beach. Wszystkie 40 tych niezwykle agresywnych i niebezpiecznych stworzen akurat wybrało inne miejsce na przechadzke :)

Jedyne co miało związek z kazuarami, a co nam się udało wytropić przedstawiam poniżej.








Pod wieczór dojechaliśmy do Townsville, bram do tajemniczej Magnetic Island, gdzie ponoc jak kompasy tak turysci szaleja. Na pewno szaleli dzien wczesniej kiedy burza rozpetala sie nad ich glowami i pioruny bily w wyspe...

20 sty 2009

Stefan

Na wyprawe na kazuary wybrałem się oczywiscie z moim wiernym towarzyszem podróży, kuzynem Stefanem. W sumie to on rzucił pomysł nadłożenia trochę drogi dla zbadania rejonów Mission Beach gdzie w lasach tej tropikalnej okolicy miało być największe zagęszczenie tych straszliwych potworów. W mojej biblii jaką był przewodnik Lonely Planet po Queensland (wydanie na październik 2008) autor napisał, że w lasach na wschód od Tully czai się co najmniej 40 kazuarów (stan na czerwiec 2008 roku) - szanse na zobaczenie ogromnych monstrów była więc więcej niż bardzo mało prawdopodobna.
Zanim jednak opisze dzieje naszej niebezpiecznej wyprawy, pelnej nieprawdopodobnych, mrożących krew przygód wypada mi napisac pare zdan o moim towarzyszu podrózy, Stefanie.




Stefan zostal wziety na wyprawe z lapanki, jedyne co zdazyl ze soba zabrac to dwie pary skarpet, cztery koszulki, jedna pare krotkich spodni, szczoteczke do zebow, dezodorant LYNX i ... co okazalo sie byc najwazniejsze - garsc kabli, stara baterie wlasnej roboty i GPS. Dezodorant Lynx uzywal czesto w nadziei na przyciagniecie kobiet, ale tez swietnie sprawdzal sie w sytuacjach kryzysowych gdy nie bylo pralki. Przy pomocy kabli i starej baterii zrobil wiele pozytecznych rzeczy w trakcie jazdy - ladowarke do Ipoda, do GPSa i do Nokii rowniez. Zresztą co chwila majstrował coś w czasie jazdy samochodem - z butelki po jakichs chemikaliach co sprzedaja w supermarkecie tytuując to to oranzada - zrobil lyzeczke, z innej jej czesci miske i jadl swoje ulubione platki z mlekiem. Mrowki jakie zaokrętowały sie do płatków jakiś czas temy i buszowaly w pudełku topil w mleku lyzka.



Stefan byl odpowiedzialny za krecenie filmu z wyprawy, razem z wrecz przyspawana kamera do reki staral sie przewyzszyc kunsztem operatorskim zawodowcow z BBC i National Geographic. W swoje ręce dostał kamerę z HD i mamy nadzieje, że po zmonotowaniu jakaś stacja telewizyjna kupi ten materiał. Ogladajac to co nakrecil pozniej, musze przyznac, ze ujecia sa calkiem, calkiem. Moze to dlatego ze od paru lat kreci filmy, a do tego ma w domu trzy roznej wielkosci profesjonalne kamery. Ktorymi lubi sie chwalic przed dziewczynami. Ale mając kamerę w ręku zdawał się lekceważyć pewne najlepsze obiekty do filmowania...




Ale nie tylko kamera byla jego nieodlącznym atrybutem - to przede wszystkim GPS. Z tym urzadzeniem prawie nigdy sie nie rozstawal, nie szczedzac mi roznych bardzo przydatnych informacji jakie można było dzięki niemu uzyskać - poczynajac od trasy jaka mielismy jechac, czy najblizszych restauracji (McDonald, czy RedRooster), czy ktora sciezka podazac w buszu, konczac na wysokosci na ktorej nasz samochod sie akurat znajdowal (co tez bylo nieslychanie nieprzydatne). Przemyslnie skonstruowana bateria pozwala sledzic nasze wyprawy lodziami po rafach koralowych, czy wedrowac po ciemku po Magnetic Island. Ach, prawdziwy survival! Na co komu mapy, jesli ma sie GPS. Do tego to urzadzenie gralo muzyke, mozna bylo ogladac filmy, wskazywalo ciekawe miejsca widokowe. Najlepszy przyjaciel Stefana. GPS.



Stefan tez jest czlowiekiem ktorego motto brzmi - nie przeplacac. Z uwagi na to, ze zasoby na jego koncie bankowym motywuja go do takiej filozofii zyciowej, to mysle ze stal sie juz kompletnym fanatykiem. Dzemik kupiony na poczatku wyprawy znalazl sie na jego kanapce w ostatnim dniu, nawet jesli jego konsystencja budzila nasze wspolne obawy. Kiedy ja doszukiwalem sie jakichs nowych form zycia w sloiku, ktorych proces ewolucyjny powinien być nieźle zaawansowany, Stefan smarowal juz kanapke.



Niemniej przeplacanie to rzecz, ktora grozi na kazdym kroku w Australii i nawet udalo nam sie przygotowac zestawienie najwiekszych naciagaczy. O ktorym to rankingu niebawem.
Tak, z tym oto człowiekem miałem zamiar stawić czoło kazuarom, mitycznym stworom z lasów tropikalnych, których jedyną formą obrony jest atak i potrafią zabić bez mrugnięcia skrzydłem.

19 sty 2009

14 XII - wieczór

Przyjechaliśmy do Innisfail, miasteczka które oblegane jest przez sezonowych zbieraczy bananów. To mekka dla młodych Europejczyków i Azjatów, jeśli tylko nie boją się ciężkiej i niebezpiecznej pracy za śmieszne pieniądze (to opinia jednego z pracowników). Zatrzymaliśmy się razem ze Stefanem w jednym z hosteli tylko na jedną noc. Wszyscy inni mieszkańcy zdawali się już tam mieszkać od długich miesięcy. Początkowo powitali nas z otwartymi rękami - nowe twarze! Ale jak powiedzieliśmy im, że wyjeżdżamy już jutro rano - ich entuzjazm opadł drastycznie, a jeden Irlandczyk stwierdził, że nie ma sensu przecież bliżej poznawać przejezdnych :) Szkotka na wieść, że jestem Polakiem powiedziałą parę zdań po polsku, bo u niej w Edynburghu jest bardzo dużo Polaków :)
Niemniej dowiedzieliśmy się co nieco o pracy na plantacji bananów: zbieracze losowo są odbierani przez plantatorów pickupami o wczesnych godzinach porannych, czasem są listy kto gdzie jedzie, czasem łapanka (jak za starych kryzysowych czasów).

Plantacja bananów

Bananów, przepraszam, kokosów się nie zarobi, ale bliżej można poznać faunę Australii: banany bowiem pakuje się szybko do worka i niesie na plecach w skwarze północnego Queensland (gorąco i wilgotno). Zapomniałem dodać, że banany pakuje się wraz z żywym asortymentem - czasem są to pająki, czasem węże, czasem nawet szczury! Jest dobrze, jeśli żadne z tych stworzeń nie wyjdzie w trakcie dźwigania worka i nie zacznie lazić po pracowniku.

Tu można było tanio kupić banany od producenta

Ot, znowu przydałyby się związki zawodowe ;) Rzuciłem pomysł, ale zostałem chyba nie do końca zrozumiany, he he Ci mlodzi Anglicy i Irlandczycy przyjechali sobie tu dorobić i pobyczyć się czasem w słońcu Queensland a nie strajkować :)
Wieczorem rozszalała się straszna burza, pioruny biły okrutnie w jakieś odległe miejsce na południu.



Innisfail


Opuściliśmy hostel nad ranem i skierowaliśmy się na południe. Na kazuary!