2 lut 2009

17 XII - Airlie Beach






Nad rankiem pozegnalismy Magnetic Island, zostawiając za sobą koale, chrapiącego Australijczyka, instalacje wojskowe, śliczne plaże i tłuste, wiecznie nienażarte muszyska. Znów byliśmy w drodze, ale tym razem naszym celem nie były żadne krwiożercze, agresywne bestie, ale rajskie plaże wysp Whitsunday. Na zdjęciach archipelag ten prezentował się znakomicie, notka w moim przewodniku głosiła, że jest to mekka znużonych pracą Australijczyków - prześliczne wysepki z błękitną wodą, delfinami, żółwiami i milionami ślicznych muszelek na piasku. Pomyślałem sobie, że wreszcie odpoczniemy od trudów podróżowania.
Znowu na Bruce Hwy pędziliśmy na południe, z monotonnym krajobrazem za oknem, pustkowia z nielicznymi drzewami eukaliptusa, w tle góry. Coraz bardziej roślinność traciła soczystą zieleń, jaka była urzekała nas w takich miejscach jak Mission Beach czy Cape Tribulation. Nie byliśmy jednak niewrażliwi na atrakcje jakie serwował nam ten dość surowy krajobraz (surowy w porównaniu do poprzednich miejsc) - jeśli tylko pozwalał czas skręcaliśmy w nieodległe atrakcje turystyczne, które mieliśmy okazje po drodze mijać. Jednym z nich była samotnie stojąca góra z punktem widokowym, na który prowadziła asfaltowa droga. Wjechaliśmy by rozejrzeć się dookoła. Na szczycie była mała altanka z pamiątkową tablicą. Pustkowie, samotna góra i tajemniczy obywatel, któremu lokalna społeczność była za coś wdzięczna.







Zatrzymaliśmy się też w Bowen, miejscowości w której kręcono film Australia, w nadzieji że zobaczymy jakieś elemetny, atrakcje z filmu. NIestety, nie było żadnych wskazówek, że tu czy tam stali Nicole Kidman czy Hugh Jackman. Pooglądaliśmy pustą plażę z siatką przeciw meduzom i ruszyliśmy dalej.
Do Airlie Beach dotarliśmy po południu, zameldowaliśmy się w youth hostel, zabukowaliśmy wycieczkę po Whitsunday Islands i jeszcze starczyło czasu na bushwalk po parku Conway. Poszliśmy żeby ze wzgórza zobaczyć panoramę na archipelag. W sumie opcjonalnie można się było pobłąkać po miasteczku, które pełno było młodych ludzi, knajpek ale bushwalking ma coś w sobie. Las jest diametralnie inny od tych nam znanych, mniej gęsty, z ogromnymi paprociami albo dużymi kępami traw. Do tego czasem się odezwie Kukabaroo, albo jakiś inny, tajemniczy ptak z niesamowitym trelem. Czasem przebiegnie bush turkey. Jednego z nich mieliśmy okazję zobaczyć na naszym szlaku - powoli zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że jakiś głupi indyk podąża chyba naszym szlakiem. Jak tylko chciałem mu zrobić zdjęcie - gdacząc uciekł w dzikie knieje...






Na szczycie Mount Rooper był taras widokowy, z panoramą na archipelag. To był też jeden z takich dobrych momentów wyprawy.









Wycieczka zabrała nam jakieś dwie i półgodziny, ale było warto. Wracaliśmy o zmroku z postanowieniem że może przyjdziemy tu na wschód słońca. Plan ten jednak wziął w łeb, bo z jednej strony za późno położyliśmy się spać, a z drugiej nie udało mi się odszukać informacji o której będzie wschód słońca.
Cywilizacja jakiej doświadczyliśmy w Airlie Beach ma swoje dobre strony, miasteczko tętniło życiem, kilkanaście pubów było zapełnionych ludźmi, można było usiąść i przygotować się do czekającej nas przygody dnia następnego.