20 mar 2009

19 XII, Eungella National Park



Rankiem wczesnym opuściliśmy Airlie Beach i skierowaliśmy się na dalej na południe, w kierunku Rockhampton, miasta leżącego na zwrotniku Koziorożca. Ale nim tam dotarliśmy chcieliśmy zobaczyć leżący na zachód od głównej drogi Eungella National Park, słynny z przepięknych uroczysk, Doliny Pionierów i dziobaków. Można rzec, że tym razem postanowiliśmy zająć się tropieniem tych stworzeń, które jednak nie bywają szczególnie niebezpieczne, bo już z natury wyglądają na poskromione. Wysoko, za małym miasteczkiem Eungella miała być rzeczka w której żyją sobie te małe stworzenia.





Odbiliśmy tedy na zachód i zaczęliśmy przedzierać się wąskimi, krętymi drogami wśród wzgórz zielonych i eukaliptusowych lasów by dotrzeć do Pioneer Valley. To przepiekna dolina z miasteczkiem Finch Hatton w centrum, i miasteczkiem Eungella na przełęczy. Na początek garść historii: do Doliny osadnicy przybyli około 1860 roku i powoli acz systematycznie zaczęli czynić sobie ziemię poddaną. Zaczęto uprawiać trzcinę cukrową i rozwijać przemysł mleczny. Na licznych zdjęciach, które umieszczono w punktach widokowych można było oglądać zmiany jakie zachodziły w Dolinie - od początków z gęstymi lasami eukaliptusowymi do dnia dzisiejszego z polami, zabudową - piętnem cywilizacji.



Jeden z mieszkańców Doliny  widząc nieuchronny postęp cywilizacyjny i dostrzegając piękno tych rejonów postanowił przynajmniej część uratować przed krowami dojnymi i trzciną cukrową. Po wytężonych wysiłkach niejakiego Johna Muir - Eungella National Park został założony w 1936. Żeby podziwiać przepiękne jego zakątki należy wjechać wspinającą się stromo krętą drogą na przełęcz, dotrzeć do miasteczka Eungella i stamtąd oglądać widok na Dolinę i ruszać w dzikie rejony Parku.

Pozachwycawszy się więc widokami pojechaliśmy w dzikie rejony – konkretnie poszukać dziobaków. Niepodoal Eungelli przepływa rzeczka Broken River, w której rankami albo wieczorami można zobaczyć dziobaki. Myśmy tam przyjechali o 14tej, więc szanse były nikłe. Niemniej wziąłem swój aparat i cierpliwie czekałem w zakątku. Kiedy Stefan gonił gdzieś z kamerą indyki buszowe (całkiem skutecznie zresztą), mnie się udało wypatrzeć szczęśliwie dziobaka!









Dzień, pomimo że pochmurny stawał się coraz piękniejszy. Mając zdjęcia dzikich zwierząt i ślicznych widoków pojechaliśmy z powrotem, przez Finch Hatton do uroczyska, do Finch Hatton Gorge. Zaparkowaliśmy samochód na obleganym przez amatorów kąpieli parkingu i poszliśmy wąską ścieżką w głąb buszu szukać wodospadów. Busz śliczny, mało ludzi, coraz mniej... w końcu udało nam się dotrzeć do bardzo kamienistej rzeki, gdzie można było sobie usiąść i odpocząć na jednym z wielkich głazów. Kiedy Stefan wspinał się w górę rzeki, ja usiadłem na kamieniu i wsłuchiwać się zacząłem w otaczającą przestrzeń. Cicho szemrzący strumyk pośród głazów, czasem odezwał się jakiś ptak, czasem ważka zatrzepotała skrzydłami. Cykady, palmy, drzewa eukapliptusowe, gumowce... Wszystko to pewnie tak samo wyglądało setki lat temu, nim przybyli tu biali. To miejsce miało niesamowity urok!














Było nam doprawy smutno opuszczać to miejsce. Trochę zamarudziliśmy nad oczkiem wodnym z wodospadem, poleniuchowaliśmy na kamieniach, i dopiero koło 16tej powoli poturlaliśmy się samochodem w kierunku Rockhampton. Ja rozcierałem palca po tym jak zdradziecko ukąsiła mnie bardzo agresywna, krwiożercza mrówka gigantka (mam nagranie z tego wydarzenia, dodam, że z tego co pamiętam, utraciłem dużo krwi... ale już mi lepiej). Po drodze przemierzaliśmy równiny pokryte trzciną cukrową, gdzie co jakiś czas szyny kolejki cukrowej przecinały jezdnię. Na szczęście to nie był sezon zbiorów, więc nie trzeba było specjalnie uważać na ciuchcie. Do naszego celu podróży dotarliśmy późnym wieczorem.

Zatrzymaliśmy się w hotelu Ascot, według Lonely Planet, słynnego z niepowtarzalnej atmosfery kreowanej przez panią domu, Mrs Robbie.... którą mieliśmy okazję zresztą poznać. Przyszła, kiedy okazało się, że udało nam się zniszczyć kontakty w naszym pokoju (chyba przeciążyliśmy je ilością wtyczek…). Wysiadł więc klimatyzator i zaczął się dramat – bo zrobiło się bardzo parno w pokoju. Okablowaliśmy więc przedłużaczami prawie całą długość hostelu, żeby dostać się wtyczką do działającego kontaktu w ścianie. Kiedy w końcu sobie z tym poradziliśmy, przybyła nam na odsiecz (i hostelowi też) właśnie ‘mama’ Robbie. Pośmialiśmy się, pogadaliśmy, mama coś przełączyła w skrzynce z korkami i wszystko wróciło do normy.

Następnego dnia mieliśmy spędzić dzień w trasie, pędzić w kierunku Rainbow Beach, by stamtąd uderzyć na Fraser Island. Ale niespodziewanie zyskaliśmy nowego pasażera...

8 mar 2009

18 XII Whitsunday Islands




Whitsunday Island

 

Z samego rana zostaliśmy zabrani z naszego hostelu do portu i zaokrętowaliśmy się na łódź motorową. Dzień był śliczny - niebo błękitne, słońce wysoko, woda w oceanie turkusowa, błękitna i czasem granatowa. W sam raz na śmiganie łodzią po wodach archipelagu i wizytowanie zatoczek, plaż i nurkowanie. Na łodzi było nas około 14 osób, oczywiście kilkoro Niemców, Włosi i Australijczycy. Sternikiem był Szwed.









Zostawiając sobą spienioną wodę, mijając po drodze skaczące z wody tuńczyki, i szukające łatwego łupu delfiny mknęliśmy w kierunku Hyes Island gdzie mieliśmy nurkować w rafie. Wymijaliśmy żaglowce, i katamarany. Próbowaliśmy robić zdjęcia płynacym ogromnym żółwiom morskim. Do tego słońce, zapach morskiej wody i wiatr we włosach.

Nurkowanie w jednej z zatoczek Hyes Island było ostatnim spojrzeniem na rafe koralową. Nie było tak spektakularne jak wyprawa z HABĄ w pierwszym dniu pobytu w Port Douglas, ale cały czas oglądanie tych żyjących rybich miast z stworzeniami chowającymi się w dziwacznych strukturach wprawia w pozytywne osłupienie.









 

Po nurkowaniu pomknęliśmy na słynną Whitsunday Beach. Ogromna, długa, bielutka plaża, którą obmywają lazurowe wody przyciąga jak magnes wszystkich, którzy pływają po archipelagu. Tu można wypocząć i prawdziwie zrelaksować się.. no prawie, poza tym, że nie było nigdzie budki z drinkami :) Część ludzi przypłynęła na plaże, część przyleciała samolotami albo helikopterem. Co mnie najbardziej zaskoczyło to fakt, że właściwie to na Whitsunday Island jest tylko jedna taka plaża, która wygląda tak przepięknie. I właśnie ona jest pokazywana na widokówkach – tymczasem reszta plaz jest po prostu brunatna ;) Wydawało mi się początkowo, że archipelag w takim razie są z lekka przereklamowany, ale po głębszym namyśle stwierdziłem, ze przecież jedna plaża nie znaczy wiele, czy mało. Wyspy jako takie są bardzo atrakcyjne, z drzewami eukaliptusowymi, z żaglowcami i pływającymi od jednej przystani do drugiej, plaże bez wszędobylskich palm tak charakterystycznych dla wysp mórz południowych. Stanowią o australijskim charakterze archipelagu. I bardzo dobrze.









Na tej bielutkiej plaży zjedliśmy lunch razem z jedna gupią mewą która mi ukradła nóżkę kurczaka z talerza. Jej akcja to była błyskawiczna: na chwilę straciłem zainteresowanie moim talerzem z jedzeniem otwierając puszkę z lemoniadą i ten moment wykorzystała czające się ptaszysko :) Potem widziałem jak obtoczyła nóżkę w piasku - i mam nadzieję, że się udławiła tą panierką! W każdym razie coś było na rzeczy, bo jak skończyła wcinać nóżkę to fruwała wokoło skrzecząc - może piaseczek zaszkodził?

 

Odpłynęliśmy z tego rajskiego miejsca w kierunku cichej zatoczki gdzie oglądaliśmy jaskinie ze starymi malowidłami wykonanymi przez Aborygenów. Kiedyś ten rejon był przez nich zaludniony, kiedyś wyspy były wierzchołkami gór, pośród których Aborygeni polowali na zwierzęta i zbierali owoce. Dziesiątki tysięcy lat później poziom mórz się podniósł i zalał doliny. Aborygeni przestawili swój tryb życia na wodny i odtąd polowali na żółwie i ryby. Dla Aborygenów życie tu nie było łatwe bo pożywienia nie było za wiele. Ale dopiero pojawienie się białych doprowadziło, że byli zmuszeni opuścić te rejony. Dziś tylko nieliczne miejsca, taki właśnie jak jaskinia z malowidłami przypominają o dawnych mieszkańcach...

 






Do Airlie Beach wróciliśmy późnym popołudniem. Poszwędaliśmy się nieco po miasteczku, a szczególnie po parku nad zatoką. Nie zapomnę tego popołudnia, park, mały staw pośrodku, ludzie opalający się, czytający książki pod palmami, czy urządzający sobie świąteczne pikniki w czapeczkach mikołajkowych. Jakby czas spowolnił i wszystkie sprawy za którymi goni się w takim deszczowym Dublinie nagle przestawały być ważne, istotne, naglące... zupełnie inna planeta.

 






Wieczór był ciepły i cichy. Nazajutrz mieliśmy pognać do Eungella National Park i stawić czoła groźnym, agresywnym mrówkom...