29 sty 2009

16 XII Magnetic Island


Zawiedzeni nieudanym polowaniem na kazuary, postanowiliśmy zapolować na inne, mniej agresywne i daleko bardziej powolne bestie. W przewodniku moim znalazłem informacje, że na tajemniczej Magnetic Island leżącej nieopodal Townsville można spotkać dziko żyjące koala. Nie namyślając się długo, postanowiliśmy ruszyć tropem tychże, mając nadzieje, że niechybnie wytropimy jakieś, bo przecież wyspa duża nie jest i koala nie będą mogły się długo chować ani gdzie uciec przecież!
Magnetic Island nazwę swoją zawdzięcza (jak i wiele rejonów na Wschodnim Wybrzeżu) swobodnej twórczości James'a Cooka. Kapitan płynął sobie swoim okrętem i w pewnym momencie zauważył, że jego kompas zaczyna wariować w pobliżu tajemniczej wyspy. Postanowił więc nazwać wyspę Magnetyczną. Dlaczego jednak te dziwne anomalie miały miejsce i czy dzisiaj jeszcze można je doświadczyć - tego przewodnik już nie zdradził.

Na wyspę przybyliśmy późnym wieczorem zmęczeni ściganiem kazuarów i trafiliśmy do taniego hostelu. W pokoju, który dostaliśmy mieszkał gruby australijczyk, który na nasz widok uprzejmie zaczął pakować swoją stertę brudnych ubrań do torby. To jednak nie zabiło zapachu jaki unosił się ze sterty... Ale nie to było najgorsze, prawdziwy horror czekał nas w nocy - wtedy bowiem gruby australijczyk zaczął chrapać. Wolne, mozolne, ale rytmiczne chrrRRRRRRRRRR R R R R .... - ojojojooojojoooojoj było prawdziwą torturą, szczególnie dla Stefana, który spał na dole łóżka piętrowego :) ale wcześniej zdążyliśmy usłyszeć historie o strasznej burzy i piorunach, które biły w ziemię pare metrów od ludzi. Burza, której doświadczyliśmy w Innisfail miała swoje epicentrum nad Magnetic Island i Townsville.

Magnetic Island słynne jest z kilku rzeczy: poza koalami siedzącymi na drzewach można znaleźć tu prześliczne plaże oraz instalacje wojskowe z okresu II wojny światowej. Co prawda Amerykanie zdążyli już działa i inny ciężki sprzęt zabrać, to jednak cały czas bunkry i betonowe fundamenty straszą na czubkach wzgórz pośród zieleni drzew eukaliptusowych. Na jednej z tabliczek informacyjnych napisano, że jakże dziwne musiało być życie personelu wojskowego tej placówki - z jednej strony okrucieństwo wojny, z drugiej rajska wyspa. Myślę, że ktoś zapomniał oddać honory ogromnym muchom, które kąsały nas niemiłosiernie. Rajska wyspa - może - ale muchy były zdecydowanie piekielne. Dziesiątkowanie ich ręką nie robiło wrażenia na pozostałych tysiącach atakujących nasze nogi.








Wędrując przez wyspę, oganiając się od much i podziwiając rajskie widoki, nie traciliśmy z oczu naszego celu jaki nas przywiódł na wyspę. Tropieniem zajmowaliśmy się cały dzień, ale dopiero pod koniec udało nam się zlokalizować koalę. Siedział na drzewie i powoli się budził. Najbliższą gałąź z eukaliptusem miał pare metrów od siebie. Stefan musiał zareagować - temu biednemu zwierzęciu trzeba było pomóc!




Zadowoleni z naszych łowów pożegnaliśmy się nad ranem z Magnetic Island (uprzednio zmieniliśmy jednak hostel na inny) i kierowaliśmy się tym razem na Whitsunday Island, cudny archipelag wysepek z białymi jak pranie w Arielu plażami.


Townsville o zmroku. Widok z Magnetic Island (foto: Stefan)

Brak komentarzy: