8 mar 2009

18 XII Whitsunday Islands




Whitsunday Island

 

Z samego rana zostaliśmy zabrani z naszego hostelu do portu i zaokrętowaliśmy się na łódź motorową. Dzień był śliczny - niebo błękitne, słońce wysoko, woda w oceanie turkusowa, błękitna i czasem granatowa. W sam raz na śmiganie łodzią po wodach archipelagu i wizytowanie zatoczek, plaż i nurkowanie. Na łodzi było nas około 14 osób, oczywiście kilkoro Niemców, Włosi i Australijczycy. Sternikiem był Szwed.









Zostawiając sobą spienioną wodę, mijając po drodze skaczące z wody tuńczyki, i szukające łatwego łupu delfiny mknęliśmy w kierunku Hyes Island gdzie mieliśmy nurkować w rafie. Wymijaliśmy żaglowce, i katamarany. Próbowaliśmy robić zdjęcia płynacym ogromnym żółwiom morskim. Do tego słońce, zapach morskiej wody i wiatr we włosach.

Nurkowanie w jednej z zatoczek Hyes Island było ostatnim spojrzeniem na rafe koralową. Nie było tak spektakularne jak wyprawa z HABĄ w pierwszym dniu pobytu w Port Douglas, ale cały czas oglądanie tych żyjących rybich miast z stworzeniami chowającymi się w dziwacznych strukturach wprawia w pozytywne osłupienie.









 

Po nurkowaniu pomknęliśmy na słynną Whitsunday Beach. Ogromna, długa, bielutka plaża, którą obmywają lazurowe wody przyciąga jak magnes wszystkich, którzy pływają po archipelagu. Tu można wypocząć i prawdziwie zrelaksować się.. no prawie, poza tym, że nie było nigdzie budki z drinkami :) Część ludzi przypłynęła na plaże, część przyleciała samolotami albo helikopterem. Co mnie najbardziej zaskoczyło to fakt, że właściwie to na Whitsunday Island jest tylko jedna taka plaża, która wygląda tak przepięknie. I właśnie ona jest pokazywana na widokówkach – tymczasem reszta plaz jest po prostu brunatna ;) Wydawało mi się początkowo, że archipelag w takim razie są z lekka przereklamowany, ale po głębszym namyśle stwierdziłem, ze przecież jedna plaża nie znaczy wiele, czy mało. Wyspy jako takie są bardzo atrakcyjne, z drzewami eukaliptusowymi, z żaglowcami i pływającymi od jednej przystani do drugiej, plaże bez wszędobylskich palm tak charakterystycznych dla wysp mórz południowych. Stanowią o australijskim charakterze archipelagu. I bardzo dobrze.









Na tej bielutkiej plaży zjedliśmy lunch razem z jedna gupią mewą która mi ukradła nóżkę kurczaka z talerza. Jej akcja to była błyskawiczna: na chwilę straciłem zainteresowanie moim talerzem z jedzeniem otwierając puszkę z lemoniadą i ten moment wykorzystała czające się ptaszysko :) Potem widziałem jak obtoczyła nóżkę w piasku - i mam nadzieję, że się udławiła tą panierką! W każdym razie coś było na rzeczy, bo jak skończyła wcinać nóżkę to fruwała wokoło skrzecząc - może piaseczek zaszkodził?

 

Odpłynęliśmy z tego rajskiego miejsca w kierunku cichej zatoczki gdzie oglądaliśmy jaskinie ze starymi malowidłami wykonanymi przez Aborygenów. Kiedyś ten rejon był przez nich zaludniony, kiedyś wyspy były wierzchołkami gór, pośród których Aborygeni polowali na zwierzęta i zbierali owoce. Dziesiątki tysięcy lat później poziom mórz się podniósł i zalał doliny. Aborygeni przestawili swój tryb życia na wodny i odtąd polowali na żółwie i ryby. Dla Aborygenów życie tu nie było łatwe bo pożywienia nie było za wiele. Ale dopiero pojawienie się białych doprowadziło, że byli zmuszeni opuścić te rejony. Dziś tylko nieliczne miejsca, taki właśnie jak jaskinia z malowidłami przypominają o dawnych mieszkańcach...

 






Do Airlie Beach wróciliśmy późnym popołudniem. Poszwędaliśmy się nieco po miasteczku, a szczególnie po parku nad zatoką. Nie zapomnę tego popołudnia, park, mały staw pośrodku, ludzie opalający się, czytający książki pod palmami, czy urządzający sobie świąteczne pikniki w czapeczkach mikołajkowych. Jakby czas spowolnił i wszystkie sprawy za którymi goni się w takim deszczowym Dublinie nagle przestawały być ważne, istotne, naglące... zupełnie inna planeta.

 






Wieczór był ciepły i cichy. Nazajutrz mieliśmy pognać do Eungella National Park i stawić czoła groźnym, agresywnym mrówkom...


Brak komentarzy: